Ekspresowy karnawał

 
                                   Ekspresowy karnawał
 
       Marzyło mi  się, że zdążę i nie udało się. A chciałem przybliżyć klimaty niegdysiejszych karnawałów we właściwym czasie tym, którzy urodzili się po roku 1989, a którzy między innymi nie mieli okazji podziwiać sklepowych półek, na których królowały butelki z octem, zaś na pytanie o różne towary padało z ust niezmiennie znudzonych staniem za ladą pań słowo – wyszło. Tegoroczny karnawał przeleciał szybko, niczym kilkudziesięcioletni F16 i, jak niezwykle rzadko, stanęliśmy w obliczu faktu, że w tym roku już w marcu będziemy święcić jajka. Wielkanocne.
       Do dziś mam w pamięci daleką od współczesnego szpanu, jeśli chodzi o wystrój, salę byłego kina Świt, która przed wojną służyła ujeżdżaniu koni przez rzeszowskich ułanów, a przez pierwsze powojenne lata była między innymi reprezentacyjną salą balową dla pragnących pozawracać sobie głowę nogami mieszkańców Rzeszowa. Na stolikach, przy których zasiadali uczestnicy zabaw, było raczej skromnie. Przynoszony ze sobą z domu główny atrybut do spożycia stał przeważnie na podłodze w osłaniającej go torbie i trzeba było nawet z daleka pilnować, aby nie zmienił właściciela. Na scenie królował zespół muzyczny, w którym na pierwszy plan wybijał się posiadacz zniewalającego barytonu, śpiewający perkusista pan Mieczysław Ziemniak. Na repertuar składały się szlagiery pamiętające okres międzywojenny. Było „Tango Milonga” i dla kontrastu zachęcająco-prowokujący walc „Dziś musisz mi dać”.
       Obok sobotnich, okazjonalnych do potańczenia miejsc, funkcjonowała restauracja „U Pasiaków”, w bliskości  dzisiejszego budynku BWA. Nazwa nawiązywała do ubiorów b. więźniów obozów koncentracyjnych, którzy ten właśnie lokal wybrali sobie na miejsce radowania się życiem. Czasem tylko radosne chwile przerywane były strzałami z pistoletów w sufit chłopców z lasu, czyli partyzantów, którzy mieli odwagę  przyjść do tego miejsca, a których znakiem rozpoznawczym były m.in. spodnie zwane rajtkami i błyszczące buty z cholewami, zwane w skrócie oficerkami. 
        Po przekątnej dzisiejszego Placu Wolności – kto to dziś pamięta? – była ekskluzywna, jak na owe czasy, restauracja Jutrzenka. Grali do tańca muzycy wysokiej klasy: pianista Edzio Kochański, perkusista Jan Prokop, klarnecista (mój późniejszy uwielbiany nauczyciel gry na klarnecie) Stefan Kielar, skrzypek Tomasz Pałka, no i mój późniejszy wieloletni nie tylko pedagog ale i szef, akordeonista Tadeusz Hejda, budowniczy od podstaw redakcji muzycznej, tworzącej się w owym czasie Rozgłośni Polskiego Radia.  W tamtych latach rzeszowską czołówkę muzyki do tańca tworzyli m.in.: akordeonista Emil Klee, trębacz Stanisław Miąsik, perkusista i zarazem puzonista Walerian Lesiński, perkusista Ignacy Solak, śpiewająca pani Złotkowa ze swym mężem.
     Z czasem przybywało miejsc dla tańczącej rozrywki - „Rzeszowska”, „Sródmiejska”. Pewien nowy rozdział otworzył akordeonista i saksofonista zarazem, Roman Albrzykowski, który na dłuższy czas osiadł z zespołem w restauracji „Rzeszowska”. Związani byli z nim: Leszek Steciak, Mundek Pałys, Staszek Lipiński, Jan Bałchan, szalony perkusista Karol Lelek, a później Krystyna Olijnyk. Kiedy w maju 1960 roku pan Roman przeniósł się do kawiarni „Klubowa”, zaczął pracować w „Rzeszowskiej” zespół niżej podpisanego. Wiernymi fanami była elita rzeszowskich budowlańców. Przy mikrofonie brylowała, nazywana wówczas powszechnie rzeszowską Ireną Santor, Stenia Dyniowa. Lista instrumentalistów tego zespołu jest dość długa, bo zespół istniał ponad 20 lat. Krzysztof Maroń, Jan Mróz, Bolesław Warzybok, Hieronim Gnacek, późniejsi Blackouci – Krzysiek Potocki i Józek Hajdasz, Władysław Ziemniak, Andrzej Kulczycki, Henryk Głowa, Witek Kotula. To tylko niektórzy spośród nich. W „Śródmiejskiej” grał, wśród  tych najstarszych, z Ignacym Solakiem saksofonista Stanisław Dyżewski, a śpiewała siostra Henka Wądołkowskiego, Barbara Decowska. Dyrekcja Rzeszowskich Zakładów Gastronomicznych dbała o poziom rozrywki w tych placówkach. Grające przez 6 dni w tygodniu zespoły miały w tamtych czasach po pięć, a nawet sześć etatów. Kto z tych muzyków jeszcze żyje? Bywały nawet programy estradowe ze striptizem! W tamtych czasach!
       Restauracje były prowadzone ze sznytem, z  fasonem. Znany i popularny pan Fredzio oraz jego koledzy po fachu – kelnerzy pod muchą, jak zawsze czuwali w pobliżu stolików klienteli z czystą serwetką na przedramieniu. Menu było bogate, mimo nienajłatwiejszych czasów. Rzeszów rozrastał się, przybywało restauracji, wśród nich w hotelu Rzeszów ze słynnym „Piekiełkiem”, „Relaks”, „Hungaria”, efemeryda – „Cristal”, no i „Kaprys”, w  którym często dołączał do zespołu Jedynka kierownik restauracji, Józef Szalacha, ze swoją harmonijką ustną.
      Karnawał obfitował również w branżowe bale. Były bale rzeszowskich lekarzy, kostiumowe architektów. Chyba najsłynniejsze były bale rzeszowskich dziennikarzy. Ci potrafili nawet zorganizować swoje karnawałowe szaleństwa w zamkach Krasiczyna i Baranowa Sandomierskiego, nie stroniąc jednak od „Kaprysu” i hotelu Rzeszów. Do dziś zachowało mi się w domowym archiwum zdjęcie, na którym stoję obok naczelnego redaktora rzeszowskiego radia z założonym na szyję końskim chomątem, już jako dyrektor szacownej rzeszowskiej instytucji. Duszą tych dziennikarskich ekscesów byli nieodżałowani Julek Woźniak i Mirek Radłowski.
     Bawiono się również w sali widowiskowej Zakładowego Domu Kultury WSK – dziś Instytutu Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego – a ponadto w sali NOT i  na pierwszym piętrze Oddziału PKO przy ul. 3 Maja. Tak, tak! Tam kiedyś też odbywały się bale. Ale jak to bywa w życiu, zmieniają się czasy, zmieniają ludzie. Jak jest dziś, każdy widzi.                                
 
                                                                            Jerzy Dynia               



Dodaj komentarz

Plain text

Projekt i realizacja: